Słynny reportaż |
Cztery lata nauki we wrocławskiej "czternastce" Agnieszka podsumowuje beznamiętnie: - Mam wrzody żołądka, stargane nerwy i pewność, że dostanę się na każdy kierunek studiów.
Lekcja matematyki w klasie matematyczno-fizycznej XIV liceum we Wrocławiu. Agnieszka referuje książkę węgierskiego naukowca o sztuce rozwiązywania problemów matematycznych. Mówi z pamięci, na poczekaniu wymyśla przykłady, by zilustrować tezy autora, niektóre fachowo krytykuje.
Referat przygotowała w jeden dzień: - Trzeba było tylko przeczytać książkę - wzrusza ramionami.
Książka ma 250 stron.
- Moja dzienna norma to 300 stron - mówi.
W ostatniej ławce siedzi Sebastian, zeszłoroczny absolwent. Jest na pierwszym roku matematyki na uniwersytecie, w lipcu będzie zdawał na informatykę. Co robi na lekcji?
- Po pół roku na matematyce zapomniałem matematyki, a na egzaminie będzie mi potrzebna.
A jeśli nie zda?
- Liceum przygotowało mnie do znoszenia porażek. Od początku strasznie kułem, a efektów żadnych. Długo cierpiałem, że jestem niedoceniany - opowiada.
- Nikomu nie proponuję szkoły lekkiej, łatwej i przyjemnej. To nie tramwaj, w którym można drzemać między przystankami - mówi Aleksander Dobrzycki, dyrektor XIV LO.
Ma opinię surowego i niedostępnego. Jego credo to szanować czas i maksymalnie go wykorzystać. Wysokich wymagań dyrektora czasem nie wytrzymują nauczyciele.
- Odchodzą, ale za dwa - trzy lata wracają. Ta młodzież ich ciągnie. Bo tu, jak się naharują, widzą efekty - ocenia Anna Czyżyk, pedagog szkolny.
Liceum określa się we Wrocławiu "kuźnia geniuszy" lub "fabryka olimpijczyków".
Na ścianie przy wejściu hymn XIV LO:
"Niemożliwego dla nas nie ma.
Bo pożyteczne i praktyczne
Jest to myślenie
Jest to działanie
Matematyczno-fizyczne."
Aleksander Dobrzycki, matematyk, postawił na umysły ścisłe 21 lat temu, gdy w budynku po podstawówce, "typowym kurniku tysiąclatki", zaczął organizować liceum. Już w 1977 r. uczeń drugiej klasy został laureatem ogólnopolskiej Olimpiady Matematycznej. A w wielkim meczu matematycznym z III LO we Wrocławiu "czternastka" w każdej klasie była lepsza.
- Upewniliśmy się, że jesteśmy na dobrej drodze - wspomina dyrektor.
Od tego czasu co roku mają po kilku finalistów w krajowych olimpiadach. W 1981 r. dwóch uczniów zdobyło złote medale na Międzynarodowej Olimpiadzie Matematycznej w Waszyngtonie.
Dwa lata później na olimpiadę do Paryża wyjechało pięciu młodych matematyków, najlepszych w Polsce. Czterej z nich - to uczniowie XIV LO.
W rankingu "Licea na piatkę", ogłoszonym przez "Politykę" w 1988 r., wrocławska "czternastka" znalazła się wśród pięciu najlepszych, a w liczbie finalistów i laureatów olimpiad była pierwsza. A w 1991 r. dyrektor Dobrzycki został "Nauczycielem Roku" w ogólnopolskim konkursie organizowanym przez warszawską fundację "Innowacja". W nagrodę dostał małego fiata.
"Jest ciekawy program. Trafili tu ludzie na poziomie".
"Matematyk - zły nauczyciel. Idzie za szybko. Braliśmy już materiał ze studiów".
"Życie zaczyna się i kończy na nauce. Trochę rozrywki nam się należy" - z Anną Czyżyk, pedagogiem szkolnym, przeglądamy anonimowe ankiety "Lubię - nie lubię szkoły", wypełnione niedawno przez uczniów.
Anna Czyżyk uważa, że wymagania szkoły są bardzo wysokie - ogromny materiał do opanowania, dużo pracy w domu, częste sprawdziany, silna rywalizacja, walka o oceny.
- Ale oni chcą się uczyć. Wiedzą, po co tu przyszli i kim chcą być - wyjaśnia z dumą. - Albo chcą zdobyć mądrość, ktora kiedyś im się przyda.
"Nie jestem zakochany w szkole. Jest ciężko. Nie mam czasu nawet na sen".
- Uczą się od rana do nocy. Nie mogę pojąć, jak oni to wytrzymują - mówi szkolny pedagog.
Od lat na wyższe uczelnie dostawało się 100 proc. absolwentów "czternastki". Gdy niektóre uczelnie zrezygnowały z egzaminów wstępnych na rzecz konkursu świadectw, "przyjmowalność" spadła do 89 proc. Uczniowie opowiadają, że na matematykę dostają się piątkowicze z liceum pielęgniarskiego i technikum gastronomicznego, a absolwenci XIV LO odpadają.
- Przecież tym prymusom z gastronoma nasi "dostateczni" mogliby dawać korepetycje - komentuje Wojtek z II klasy.
Ale liceum kryteriów ocen nie obniżyło.
- U nas "celujący" dostają tylko laureaci olimpiady, a czasem i to nie wystarczy - twierdzi Jarek.
Co chcą studiować absolwenci "czternastki"?
- Kiedyś, jak produkowalismy tylko matematyków i fizyków, zdawali głównie na politechnikę - mówi pedagog Anna Czyżyk. - Od czterech, pięciu lat okupują Akademię Ekonomiczną, prawo, anglistykę, Akademię Medyczną.
Przez lata kandydaci do XIV LO, zwykle po kilkuletnim stażu w przylicealnych kółkach przedmiotowych, stawali we wcześniejszym terminie do egzaminu dużo trudniejszego niż w innych szkołach. W "czternastce" zostawali najlepsi.
- Chodzi o odpowiedni narybek - wyjaśnia matematyk Zbigniew Lorkiewicz. - Najlepszy nauczyciel nic nie zrobi, jeśli ma słabą klasę.
A dyrektor żąda od nauczycieli, by ich uczniowie mieli osiągnięcia. W tym roku nauczyciele martwią się o narybek. Kuratorium zarządziło, że egzaminy wstępne będą identyczne we wszystkich liceach: w tym samym terminie, z jednakowymi zadaniami. Wicedyrektor Lorkiewicz tłumaczy: - Nauczyciele innych szkół bardzo naciskali, żeby zdolnych uczniów rozdzielać po równo. Żebyśmy nie wykradali najzdolniejszych.
W liceum jest ok. 700 uczniów. Najzdolniejsi mają nieograniczone możliwości. Mogą się uczyć w toku indywidualnym - zamiast na lekcje chodzą na zajęcia z pracownikami naukowymi wyższych uczelni, sami zgłębiają wybrane dziedziny, inne przedmioty zaliczają eksternistycznie.
Według specjalnego programu szkolno-akademickiego mogą uczyć się matematyki z informatyką, chemii lub fizyki na politechnice. Zaliczają zajęcia na uniwersytecie, a jeśli wybiorą ten kierunek studiów, część egzaminów będą mieli z głowy.
A najmłodsi geniusze mogą już po siódmej klasie zacząć naukę w liceum, w eksperymentalnej klasie dwujęzycznej (18 godzin angielskiego tygodniowo). W liceum zaliczają przedmioty z ósmej klasy.
- Zwracamy uwagę na osiągnięcia najlepszych. Oczkiem w głowie dyrektora są olimpijczycy - przyznaje Lorkiewicz. - Być może uczeń słabszy u nas przepada.
- Ambitnym uczniom musimy dać mądrych, pracowitych nauczycieli. Takich, którzy umieją rozpalić innych, bo sami płoną - dyrektor Dobrzycki podaje skróconą receptę na sukces szkoły.
Odpowiedniej kadry szuka i na wyższych uczelniach, i w małych mieścinkach. Większość nauczycieli to mężczyźni - nie biorą urlopów wychowawczych, nie chodzą na zwolnienia lekarskie, mogą poświęcić więcej czasu uczniom.
- Poza ciężką pracą niewiele im mogę zaoferować. To zawód dla ambitnych hobbistów. Niewiele zarobią, a mogą stracić zdrowie - stwierdza dyrektor.
Pedagog szkolna nie może się pogodzić, że wybitni nauczyciele dorabiają korepetycjami albo sprzątaniem. - A nauczyciel etyki, filozof po doktoracie, taki wspaniały człowiek. Młodzież go uwielbia. Co on po południu zrobi z tą swoją etyką, z filozofią? Jak dorobi? - oburza się. - On nocami kominy czyści.
Ludmiła Szterenberg, doktor chemii z Uniwersytetu Wrocławskiego, 11 lat temu poszła "pochałturzyć w liceum" i została.
- Większość uczniów jest fantastyczna - chce im się pracować, chwytają wszystko w lot. Ale część się męczy, ci, których rodzice zmusili do nauki tutaj.
Przez dziesięć lat miała ok. 30 finalistów i dziesięciu laureatów. Ciągle się dokształca, żeby móc stanąć oko w oko z żądną wiedzy grupą.
Uważa, że praca naukowa izoluje od życia. A w szkole aż kipi. - Tu trzeba szerszych horyzontów. Dowartościowałam się pracując tutaj. Wiem, że jeszcze coś potrafię.
Wieczorami uczniowie przesiadują u niej na uniwersytecie. Zajęcia w laboratorium wyznaczyła im na 9 rano w niedzielę. Nie wierzyła, że przyjdą. Przyszli.
Pięć lat temu polonista Krzysztof Stróżański przełamał dominację nauk ścisłych i założył klasę teatralną (z warsztatami teatralnymi, wiedzą o sztuce, kulturą żywego słowa). Rewolucyjność tej klasy polegała jednak głównie na metodach pracy. Uczniowie co semestr rozliczani byli z wiedzy, a nie z obecności. Na lekcje mogli nie chodzić, dziennik nie istniał, każdy miał tylko indeks. Oceniani byli rzadko, by nie stali sie kolekcjonerami stopni. "Niedostateczny" i "mierny" zastąpiły "zaliczony" i "niezaliczony", żeby premiować postępy ucznia, a nie jego porażki.
Stopnie ze sprawowania Stróżański wycofał, bo "nauczyciel powinien wychowywać, a nie oceniać zachowanie ucznia".
- Bez dziennika trudno wyegzekwować obecność. Trzeba się więc dobrze naglowić, żeby ich zainteresować - mówi. - Ale sztywny gorset pedagogiczny nie służy rozwojowi emocjonalnemu i intelektualnemu.
Klasa teatralna pracowała według jego autorskiego programu, do którego dostosowali się nauczyciele innych przedmiotów.
Sala do polskiego jest zarazem sceną - z profesjonalną nastawnią świateł i nagłośnieniem. Pod ścianą wielkie halabardy i stylowe ramy.
- To nie ma być przedszkole teatralne - wyjaśnia Krzysztof Stróżański. - Program przygotowuje ich do ról życiowych, uczy wypowiadania się na forum, zachowania w sytuacjach konfliktowych. Kształtuje wrażliwość i zdolność do odczuwania wzruszeń.
Postawił na współdziałanie, odpowiedzialność za zespół, a nie na rywalizację. - Uczeń może nie przychodzić na lekcje, to jego sprawa, ale nie wyobrażam sobie, żeby nie przyszedł na próbę.
W zeszłym roku pierwsza klasa teatralna zakończyła naukę spektaklem "Bal w operze" Tuwima i średnią ocen 4,3. Wszyscy dostali się na studia.
- Szkoła powinna dawać radość, nie tylko wiedzę - mówi Stróżański.
- Szkoda, że dyrekcja szkoły nie podziela tego poglądu.
W liceum nadal istnieje pion klas teatralnych, ale autorski program polonisty został zarzucony: - Nie mogę sobie dobrać zespołu nauczycieli, którzy potrafią pracować bez dziennika, bez sprawdzania obecności. Nie mogę wywalczyć, żeby klasa miała najwyżej 20 osób.
Krzysztof Stróżański nadal prowadzi zajęcia w szkole, ale na znak protestu zatrudnił się w Pracowni Rozwoju przez Sztukę Wojewódzkiego Ośrodka Metodycznego.
Popołudnie. Korytarze opustoszały. Można spokojnie przeczytać ponad 100 nazwisk najlepszych uczniów na liście rankingowej. - Pozostali - mówi dyrektor - mogą sobie sprawdzić w komputerze, w którym szeregu stoją.
Na ławeczce siedzi skromnie ubrana kobieta. Przyszła zapłacić za kółko matematyczne, na które chodzi jej syn (150 zł rocznie).
- Uczę w podstawówce. To liceum ma dobrą reputację. Chcę, żeby syn się tu dostał, choć mieszkamy na drugim końcu miasta, w takim "trójkącie bermudzkim", nieciekawe środowisko. Młodzież jest dziś rozbestwiona. Mój mąż jest policjantem, więc wiem. A ta szkoła jest zdyscyplinowana...
Przygotowanie: Paweł Więcek (wersja WWW), Marek Kuchciak (pierwotna wersja tekstowa)